Śnieg i mróz
Marzę o śniegu i mrozie. Śniegu może być niewiele i mróz też może być skromniutki, tak z trzy, cztery stopnie. Bo to będą oznaki zimy. A jak zima, to trzeba grzać. W mentalności tubylców jest widocznie takie przekonanie i idąca za tym gotowość do działania, że jak zima, czyli śnieg i mróz, to trzeba grzać. Jak nie ma śniegu i mrozu to nie grzać. Jak nie ma zimy, to jest ciepło, czyli – nie grzać. Jednak coś mi podpowiada, że rzecz jest bardziej skomplikowana.
Są u nas cztery pory roku i z grubsza licząc połowa wiosny i połowa jesieni zwiastują lub przypominają lato, a połowa tych pór roku zwiastuje lub żegna z niechęcią zimę. Jakby więc nie kombinować około pół roku jest ciepło a pół roku, aż pół roku jest chłodno, zimno, rześko, mroźno, po prostu – trzeba grzać. Nie marzę jednak o rychłym nadejściu globalnego ocieplenia, bo ono chyba jednak nadejść nie może, co widać nawet w mediach, gdzie temat się ograł/ogrzał, zgrał/zgrzał i przepadł. Marzę o ogrzanym, choć trochę ogrzanym mieszkaniu. I spełniam to marzenie za pomocą piecyka elektrycznego patrząc nienawistnie na zimne, martwe kaloryfery. Marzę też o śniegu i mrozie.
Jak co roku zastanawiam się, jak to możliwe, że gdzieś tam w świecie, jeśli tylko zechcę, w środku upalnego lipca czy sierpnia, jak tylko przyjdzie mi do głowy tak fantazja, włączam ogrzewanie mieszkania i chociaż za oknem jest trzydzieści pięć, to u mnie jest czterdzieści pięć i siedzę sobie i pocę się. Tubylcy ustalają terminy włączenia ogrzewania w domach mieszkalnych, po spełnieniu konkretnych warunków specjalną dyspozycję wydaje, podobno, jakiś ważniejszy biurokrata. A może jest zupełnie inaczej, bo przepisy tubylcy zmieniają równie często jak rozkłady jazdy wszystkiego, co jeździ według rozkładu. Zastanawiam się, skąd u tubylców przekonanie, że jak na zewnątrz jest piętnaście stopni, czyli świetna pogoda na spacer w jesiennym parku… i to przeskakiwanie przez kałuże…, i to wdeptywanie w kałuże…, i to szuranie opadłymi liśćmi, szur…, szur…, i Ty w żółtych płonieniach liści…, ach!… trzeba było wziąć to w nawias…, to w mieszkaniu też jest ciepło. Nie, wówczas w mieszkaniu jest bardzo zimno i … marzę o śniegu i mrozie.
Mógłbym zadzwonić do zarządcy budynku i załatwić sprawę włączenia ogrzewania. Należałoby powiedzieć coś takiego: Dzień dobry, nazywam się – personalia, mieszkam – tu adres, proszę o włączenie ogrzewania. Ale to nie jest takie proste. Po pierwsze „dzień dobry” wykluczone, ponieważ żadnemu tubylczemu urzędnikowi nie życzę dobrego dnia. Po drugie, nie „proszę”. Więc jak? „Żądam” albo „włączyć ogrzewanie, to jest polecenie”. Domyślam się, że urzędnik, też człowiek, mógłby powiedzieć: A „dzień dobry” to szanowny pan zapomniał? I rozpętuje się piekło. Podobnie, domyślam się, „żądam” lub „polecenie” może wywołać komentarz, a nawet sprzeciw i znów – piekło. Więc siedzę i marzę i śniegu i mrozie.
Rozwijam w wyobraźni z masochistyczną lubością i taką wizję, która ma dwie, a nawet trzy, wersje. W jednej zarząd budynku oszczędza ciepło, za które mieszkańcy i tak zapłacili, więc tak sobie zarząd zarabia, podkradając trochę. Ale, co tam, kto wśród tubylców nie kradnie. W drugiej mieszkańcy przeczekują jesienne bądź wiosenne chłody grzejąc się razem w cieple swoich niedomytych ciał, ubierając dodatkowe swetry, bluzy, owijając się w koce, wdychając cieplutki opar gotującej się kartoflanki albo jeszcze lepiej, kapuśniaku. I tak toczy się to tubylcze życie, które jest pewnie mieszaniną wersji pierwszej i drugiej. Mdłości. Na mdłości i jesienny chłód najlepsze są marzenia. Więc siedzę i marzę…