Przewodnik – Autobusem do Piotrkowa
Metal ociekający ludzkim smrodem i jego – smrodu – dyskretny powiew. Inaczej śmierdzi żelazo a inaczej aluminium, choć pokryte są tą samą mieszaniną ludzkiego potu i płucnych wyziewów. Żelazo jest bardziej cierpkie, rdzawe. A jeszcze inaczej śmierdzi stalowa śruba wkręcona w aluminiową listwę, czarno obwiedziona konserwującym pierścieniem zbitych ludzkich odchodów zmieszanych z drobnym, od lat zalegającym śmieciem. Ludzie mieszają swoje biologiczne ślady – łupież, zdechły plemnik, resztki żarcia w zmętniałej ślinowej zawiesinie, zgnieciony na pięcie zrogowaciały naskórek. W słońcu metal nagrzewa się. Ciepły powiew od opasłego kierowcy w koszulce z krótkim rękawem. Zamknięte.
Człowiek przy oknie odkłada książkę. Ktoś z tyłu przymyka oczy ogarnięty nagłą sennością. Nie wiedzą dlaczego czują się rozkojarzeni, senni, osłabieni. Nawet nie wyczuwają zwiększającego się stężenia dwutlenku węgla. Ich mózgi „czują” i reagują, ale oni nie uświadamiają sobie, skąd ta nagła zmiana. Poddają się jej. Zanim wysiądą, po godzinie i piętnastu minutach, zostawią swoje ślady do zapachowej historii autobusu.
Wyobrażam sobie psa. Pies ma co najmniej tysiąc razy lepszy węch od człowieka. Mnie odczuwane smrody bolą, pies pewnie oszalałby z cierpienia. Wyobrażam sobie psa w ludzkim domu i jego cierpienie. Ktoś brudną ręką głaszcze psa po głowie. Pies znosi głaskanie i chociaż go to boli, godzi się, bo nauczył się, że tak robią wszyscy ludzie. Ludzie też nauczyli się, że skoro coś robią wszyscy, to to jest dobre. Wszyscy głaszczą psy po głowie, ale czemu brudną ręką, która śmierdzi psu nieznośnie. Pies czuje, że ta ręka nie myła się od wczoraj. Ta ręka żarła, szczała, srała, znowu żarła, drapała się w pachwinie i po łbie, witała się z inną ręką. Ręce mieszały bakterie kałowe, moczowe, potowe, bakterie wygrzebane spod paznokci z resztkami żarcia zmieszanymi ze zmiażdżonymi roztoczami. Smrody wloką się za psem, zostawione na jego sierści. Pies macha ogonem, grzeczny piesek.
Wyobrażam sobie ludzkie domy i i smród ledwie zamazanego brudu na podłodze. Żeby już wyschło, bo suche mniej śmierdzi. Na desce do krojenia rozkłada się resztka tłuszczu z kiełbasy zjedzonej w ubiegłym tygodniu, a w szufladzie śmierdzi drewniana chochla do mieszania bigosu, jeszcze po babci. A w zlewie szmaciany zmywak rozkłada się bezmyślnie. W łazience zawiewa smród ręcznika do rąk, który koniecznie jest wiecznie mokry, a na umywalce mydło pęcznieje w kałuży wody zebranej w mydelniczce. Swoje smrody dokłada syfon odpływowy niedomytej wanny i włosy gnijące na kratce. I nie mam nic do tego, jak śmierdzi u sąsiadów, dopóki sąsiedzi nie otwierają okienka wentylacyjnego na klatkę schodową lub nie schodzę schodami tuż zaraz po sąsiedzie, który zostawił swój cień zapachowy, a ja nie mam gdzie uciec i muszę przejść tę samą drogę. Nie mam też nic do windy w urzędzie, w której czuję liche kosmetyki i kwaśny pot zasiedziałych na służbowych krzesłach dup. I do bluzek nic nie mam, mimo że białe, założone tylko drugi dzień, wionące neurotycznym smrodem pełnym lęku, póki mam sprawę na piątym piętrze, bo wejdę schodami. I nie mam nic nawet do sądu, w którym czasem bywam, gdzie w ramach remontu łamiąc wszelkie przepisy obniżono sufit, ale nie dano wentylacji. Smród gniewu, strachu, brudu, urzędu, miesza się w niezwykłą, nieznośną kompozycję i nic mi do niego, póki tam nie jestem. A czasem spotykam się z grupą ludzi, do których mówię. Mówię stojąc – taka maniera przejęta od dawnych profesorów – i ponieważ smrody unoszą się z ciepłym powietrzem wyczuwam je wcześniej niż ci, którzy, słuchając, siedzą. Czasem, z roztargnienia, proszę o otwarcie okien, bo nie dziwota, że duża grupa emituje smród, ale przecież wystarczy przewietrzyć. Z roztargnienia, bo wiem, że zaraz ktoś zaprotestuje i okna zostaną zamknięte. Jakoś ten, kto protestuje, zwłaszcza jeśli chodzi o otwieranie okien, ma większą moc przekonywania. I wtedy ogarnia mnie fala ślepego gniewu i złoszczę się na siebie za ten gniew. Nie można pragnąć zabijać ludzi tylko za to, że nie chcą otwierać okien.
Nie wiem, czy moje pokrewieństwo z psami jest większe niż ludzi, których spotykam na co dzień. Na pewno wiem, że dar widzenia, słyszenia, odczuwania zapachów, dotyku, jest przekleństwem. Może inni potrafią czucie stępić do nieodczuwania, a to ja, czując, jestem ułomny? Kiedy palę papierosa w domu, a mam otwarte na przestrzał okna, to biorę odwet za wszystkie smrody.
Autobus zahamował. Powietrze, jak pomyje w zmywaku bujnęło się do przodu raz jeszcze dając mi całą gamę fetorów. Odbiło się miękko od przedniej szyby i stanęło w oczekiwaniu. Kierowca otworzył drzwi i byłem na miejscu. Owiał mnie rześki wiatr, znajomy zapytał, jak podróż. Spojrzałem na niego z lekkim zdziwieniem, bo co to za podróż trochę ponad godzinę. Powiedziałem, że dobrze, chociaż trochę rozbolała mnie głowa.