Mój samochód i Ja
Zacznijmy od tego, że jestem przeciętną kobietą, traktującą pojazdy mechaniczne jako środek transportu. Generalnie, samochód to fajna rzecz, natomiast musi posiadać określone cechy: nie psuć się, być bezpieczny, ładowny, a i ekonomiczny, w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu.
Na 25 urodziny dostałam „kukuruźnika” – to 15-letnie cinquecento w kolorze bordo metalik, teoretycznie w dobrym stanie.
Sześć miesięcy użytkowania pokazało, iż jest „odrobinę” inaczej. Nie do końca sprawne radio, bagażnik, który spada na głowę. Hm… właściwie da się przeżyć…
Nauczyłam się przy okazji paru nowych słów, np. ssanie w samochodzie lub chłodnica. Pierwsze wpadki były dość niewinne, ale i tak mogą budzić śmiech i zdziwienie, dalsze wzbudzają głównie śmiech.
I
Hamulec ręczny
Kobieta to delikatne stworzenie, o dużej łagodności, raczej nie posiadające zbyt wiele siły fizycznej. Mój kukuruźnik wyzwolił we mnie demona. Pierwsza próba pozostawienia samochodu zaparkowanego na lekkim wzniesieniu skończyła się dość nieoczekiwanie. Spiesząc się ciutkę zaparkowałam na podjeździe – wizyta u dentysty, lepiej się nie spóźnić. Zaciągnęłam dość energicznie ręczny i ze zdziwieniem odkryłam, iż moje wspaniałe samochodziątko… stacza się. Ponowna próba zaciągnięcia ręcznego była równie mało skuteczna jak pierwsza. No cóż, nie pozostało nic innego, jak tylko pozostawić auto na równej powierzchni i wejść na wizytę, martwienie się – potem.
II
Korek do paliwa
Osobom takim jak ja, dziwakom, psują się na ogół niestandardowe części samochodu, np. korek od paliwa.
Jadę sobie z pełnym bakiem, szczęśliwa, z wiatrem we włosach i ups, śmierdzi coś benzyną. Pewnie samochód przede mną. Podjeżdżam pod dom. A może tak na wszelki wypadek sprawdzę co z tym… o kurwa. Moim oczom ukazuje się przepiękny widok: cudne zacieki od wlewu paliwa do samego dołu… przy okazji widać, jaki samochód brudny. Nie wiem, czy korek, czy benzyna, w każdym razie jedno z nich wykazało własną wolę i chęć działania. Chwila przemyśleń i czas wziąć się do pracy. Odkręcam korek i zakręcam, znaczy znów ambitny plan wziął w łeb. Korek lekko się zbuntował, zakręcić się nie chce, moje palce czują się jak na rollerkosterze, w kółko i w kółko, i tak fajnie się kręci. Nie, moment, wcale nie jest fajnie. Znów mam nowy cel na ten tydzień: znaleźć korek do cinquecento. Wrrrr, wolałabym pójść na masaż.
Nowy korek udało mi się znaleźć, ale nie był to koniec przygód. Tak jak pierwszy korek uwielbiał się kręcić, tak drugi wręcz przeciwnie, ni w ząb.
Po wszelkich niezbędnych naprawach ruszam w trasę, szalony pomysł – Zakopane łelkam to! Na trasie cóż, benzyna się kończy, zjeżdżam na stację i chciałabym odkręcić korek, niestety, znów za wysoko ustawiłam poprzeczkę. Po kilku minutach usilnych prób poszłam poprosić o pomoc. Pan spojrzał na mnie z politowaniem, odkręcił korek, coś tam rzucił w moim kierunku a propos blondynek (udałam, że nie słyszę) i zatankował do pełna. Nadzieja wróciła, pojadę dalej, huraaa… A, nie może Pan zakręcić? Jak to, nie? Moment, korek należy zakręcić, jak ja dalej pojadę? Pan poszedł zatankować drugi samochód, wrócił i dalej majstruje z korkiem. Niestety mało skutecznie, efekt: korek się zamyka, ale kluczyk nie wychodzi. To ja Pani odczepię resztę, tak aby Pani mogła jechać, a z tym to trzeba do mechanika. Nie ma to jak pomoc mężczyzn, przecież wiem, że trzeba do mechanika, ale ty, łośku, miałeś mi pomóc, a nie zepsuć! Tak więc jadę do Zakopanego z kluczykiem w korku od paliwa.
III
Chłodnica
Człowiek uczy się przez całe życie, ja w ostatnim okresie dość intensywnie obsługi czegoś, co podobno jest samochodem. Aby nie było mi i innym smutno, angażuję w proces nauczania większość moich znajomych, szczególnie tę męską ich część. Przemierzając mniej lub bardziej rozkopane ulice Łodzi zauważam dym unoszący się spod maski mojego kukuruźnika. Chwila konsternacji, do kogo zadzwonić? Nie, on też nie, nie, jest Józek, dzwonię.
Hej, dymi mi się spod maski, co mam z tym zrobić?
Józek: A jaką masz temperaturę w chłodnicy? Że w czym? A tak po polsku?
On: Znajdź na tablicy rozdzielczej coś, co pokazuje temperaturę.
Hura, mam! O kurwa, 130 stopni…
On: Stań i nigdzie już nie jedź.
No nie, muszę jakoś dotrzeć do pracy!
On: Stań, bo go zatrzesz, i zobacz, czy woda jest w chłodnicy, jak nie, to trzeba dolać.
Zatrę? Dobra, staję, dzięki, pa.
Dwie minuty potem. Trzymając jedna ręką telefon, drugą łapkę na korku od chłodnicy.
Hej, to znów ja, wiesz, paruje bardzo z chłodnicy…
Józek: Tylko teraz nie odkręcaj!
Czemu?
On: Bo wybuchnie.
W tym momencie moja łapka znalazła się hen za plecami, szukając świeżego powietrza lub jakiejś innej rzeczy, która nie ma ochoty wybuchnąć.
Ale co teraz?
On: Poczekaj, niech ostygnie, i dolej wody.
A potem będę mogła jechać?
On: Potem oddaj go do mechanika.
Dzięki, pa.
Magiczne słowo „mechanik”. Oswajam się z myślą, że jak tak dalej pójdzie, to moje autko więcej czasu będzie spędzać w warsztacie niż na drogach.
Dalszą część drogi pokonałam pieszo zastanawiając się, czy nikt nie stuknie kukuruźnika, czy straż miejska go nie zaplombuje, i kiedy znajdę czas, by się nim zająć i odstawić go we właściwe ręce. Tego dnia nie było na to najmniejszych szans.
IV
Prozaiczna rzecz: koło
Dla przeciętnego zjadacza chleba zmiana koła w samochodzie to normalna rzecz, zdarzająca się od czasu do czasu, nie wzbudzająca zbyt silnych emocji.
Niestety, inaczej jest w moim przypadku. Wychodząc z pracy z cudowną perspektywą spędzenia uroczego wieczoru ze znajomymi w teatrze odkrywam, iż nie wrócę do domu samochodem. Zdarzyło mi się coś, co potocznie nazywa się „gumą”, a dla mnie oznacza kolejne 15 minut burzy neuronów: co z tym zrobić? Dziś nie mam czasu na popsute koło! Jest 17.00, wyniki w poradni czekają na odebranie, o 19.00 zaczyna się sztuka, a ja mam do dyspozycji transport miejski, korki na drogach i niesprawne auto. Wsiadam do autobusu i dzwonię do mamy, może chociaż mnie podrzuci do domu, a potem będę się martwić, co dalej. Super, wynegocjowałam pomoc w postaci zmiany koła, w sumie moja mama ma w tym doświadczenie. Niestety, porażka. Pan przy zakładaniu opon letnich trochę zbyt mocno dokręcił. Postanowiłam poszukać ofiary, która zdecyduje się wymienić mi koło. Udało się! Kolega, z którym idę do teatru, jest chętny. Oczywiście zadaję mu najmniej inteligentne pytanie, jakie mogłam w tej sytuacji zadać: to przed teatrem, czy po? (Jest 18.00) Odpowiedź brzmi: po teatrze.
Rzeczywiście, ja wystrojona, on w garniturze, plus jeszcze dwie osoby, podjeżdżamy pod mój samochód.
Kolega: Masz podnośnik?
Jak jest w samochodzie, to tak.
On: No dobra, pokaż. Zaciągnij ręczny i działamy
Nie działa.
On: Co nie działa?
Ręczny, zerwałam linkę.
Słychać cichy jęk.
Samochód w górze, koło prawie odkręcone, tylko coś ten kukuruźnik mało stabilnie wygląda…
On: Wejdź do samochodu i naciśnij na hamulec, tak na wszelki wypadek.
Próbuję otworzyć drzwi, niestety, ani drgną.
On: Z tej strony nie dasz rady, z drugiej, tam gdzie samochód dotyka ziemi.
Otwieram drzwi, kładę się na siedzeniach z lekką obawą, że za chwilę wszystko runie i cóż, sięgając łapką naciskam na hamulec, i tak przez kolejne dwie minuty. Koleżanka zaczyna się głośno śmiać i rzuca coś o braku aparatu. W tej sytuacji jedyne, co mogę zrobić, to przyłączyć się do niej…