Barbie
Strychowiec. Tak nazywaliśmy w naszym domu pokój na piętrze ze skośnym sufitem.
W strychowcu stała deska do prasowania, komody na pościel, stary komputer i sześć wielkich regałów. Pierwszy regał zajmowały książki rodziców. Stare harlekiny, kuchnia polska, tyle pamiętam. Kolejne należały do mnie. Doliczyłam się raz stu lalek barbie. Później liczenie nie miało już żadnego sensu. Siedziały usadzone w dwóch rzędach na każdej półce. Blondynki, brunetki, czarne, ze skrzydełkami, takie które mogły zamykać oczy, i takie z syrenim ogonem zamiast nóg. Było też kilku kenów. Każdy wyjazd do Włoch czy każde wyjście do Warty (lokalnego domu handlowego) oznaczało nową zabawkę. Podobnie święta, urodziny albo tak po prostu. Nie pamiętam imion, które im nadawałam w kolejnych zabawach, co oznacza tylko że nie miały imion na stałe. Przypominam sobie tylko niektóre twarze tych lalek, pozostałe się mieszają. Była jedna lalka, którą zapamiętałam i zachowałam. Pocahontas miała i ma nadal dla mnie szczególne znaczenie. W Strychowcu stał też czerwony kosz z ubraniami dla barbie. I tylko Pocahontas nosiła jedno, swoje. Krótki beżowy kombinezon z turkusową falbanką
i doszytymi plastikowymi liśćmi, fioletowym i turkusowym. Na włosach miała pasemka
w tym samym kolorze. Dawno jej nie widziałam, a dobrze to pamiętam. Pocahontas miała znaczenie, ale nie była jedyną czy też stałą towarzyszką zabaw, nie broniła mnie przed potworami z szafy, nie pomagała się uspokoić. Była szczególna chyba tylko przez bajkę, inspirowała mnie do chodzenia po drzewach, bycia poza domem, przyglądania się temu,
co na zewnątrz.
Zabawek było za dużo, bajek, tych oglądanych w telewizorze, było za dużo. Zbyt mało było obecności, czasu, osób bliskich. Kiedy teraz myślę o moim dzieciństwie, nie przypominam sobie zabaw ani postaci, które wymyśliłabym sama. Były liczne inspiracje do zabaw, jednak zabrakło miejsca na wyobraźnię, na jedynego misia, który mógłby być tarczą przed całym złem tego świata. Trochę zabrakło bycia dzieckiem w dzieciństwie.